piątek, 6 lutego 2015

3dc - 32 cykl starań

Pierwszy dzień cyklu po nieudanym transferze jest ciężki. Krwawienie bardzo mocne, silne bóle brzucha, pleców, ogromna migrena i mdłości. Dziś jest już lepiej... fizycznie lepiej. Psychicznie? Cóż... . Zdarza mi się uronić łzę na reklamie z dzieckiem, na słowie mama, na filmie z kobietą w ciąży. Serce boli. Wiem, że jak czegoś nie zrobię, to skończy się to depresją, ale nie bardzo mogę sobie na to pozwolić. W końcu ślad po leczeniu zostanie, a do ewentualnej adopcji chyba nie byłoby to wskazane. 

Czuję się oszukana, okradziona z doświadczeń, emocji, szansy posiadania biologicznego dziecka, cudu narodzin, pierwszego krzyku, uśmiechu, kopniaka, karmienia piersią. Ktoś dał wlał w moje serce potrzebę rodzicielstwa, macierzyństwa i brutalnie mi odbiera szansę na bycie mamą. Boli jak cholera.
Jeszcze bardziej dotyka mnie fakt, że osoby, które nigdy nie zdecydowałyby się na adopcję, bo "nie będę umiała pokochać nie swoje dziecko" w końcu zachodzą w ciążę, pierwsze in vitro przynosi sukces w postaci narodzin pięknego, zdrowego dziecka. A ja, która wiem, że pokocham, wiem, że chcę adoptować, chcę pomóc, dla dziecka nie dla siebie, nie mogę mieć choć jednego z nas. Choć raz poczuć jak to jest mówić do brzucha, nie mieścić się w ulubione spodnie, czuć, jak mały człowiek rozpiera od środka w poszukiwaniu przestrzeni. Nie rozumiem tej sprawiedliwości. Może powinnam przekonać siebie, że jednak adopcja też dla mnie nie jest, że przecież patrząc na dziecko nie zobaczę w nim swojego, czy męża odbicia, że może być chore, FAS o którym się tyle słyszy przeraża... czemu mam wychowywać czyjeś dziecko narażone na obciążenia genetyczne?
Nawet jak to piszę łzy nachodzą mi do oczu, że ktoś tak może pomyśleć. Że ktoś, kto tak myśli ma swoje własne biologiczne dziecko.

Ostatnio usłyszałam, że cierpienie uszlachetnia. Pozwolę się nie zgodzić. Cierpienie wpędza w depresję i ograbia z życia i radości. Sprawia że człowiek staje się gnuśny, zamknięty w sobie i nieprzyjazny otoczeniu. I gdzie tu szlachetność? Może i się pojawia jak człowiek pogodzi się z losem. Jak chorujący 10 lat na raka człowiek w końcu zrozumie, że przegrał, jak niepłodne małżeństwo po 15 latach walki o dziecko i z kredytem na koncie zaakceptuje fakt, że się już nie doczekają potomka. Może wtedy pojawia się ta szlachetność. Ale czy aby na pewno nie jest to tylko już spokój, który uzyskujemy wiedząc co nas czeka? Czy aby nie jest to już tylko smutek w sercu? 

Niestety wiem, że nie będę w stanie żyć ze świadomością, że całe życie spędzę tylko z mężem, a jak go kiedyś zabraknie (choć mam nadzieję, że będę pierwsza) to zostanę sama jak palec. Jeśli tak ma wyglądać moje życie to może niech już mnie szlag trafi. Po co się męczyć?



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz co myślisz