środa, 25 marca 2015

Owocny tydzień. Tymoteusz

Jakaś padnięta jestem wieczorami. Dla mnie jest jeszcze wtorek, choć czuję trochę jakby czwartek, a najbardziej chciałabym piątek i sobotę :)

Wczoraj była wizyta... cóż doktor stwierdził, że u nas ciąża powinna być za pierwszym razem i dość mocno zaskoczony był, że to już nasza 3 procedura i 4 transfer. Oczywiście nie był to mój lekarz prowadzący. Mimo wszystko jestem pełna nadziei. Co tym razem? Będzie 2100 w plecy, ale wydam każdą złotówkę, byleby tylko się udało. Na moje pytanie, czy można coś jeszcze zrobić, lekarz powiedział o przetaczaniu immunoglobuliny. Ma ona zapobiec odrzuceniu zarodka, tak że wszystkie przeciwciała mój organizm uzna za swoje. Nic już nam nie pozostało. Jeśli się nie uda, to idę do pracy i będziemy odkładać na komercyjne in vitro. Zostanie nam co prawda jeszcze jeden maluszek, ale już nie mogę żyć w zawieszeniu. Po prawie trzech (3!) latach wycofania, odosobnienia chcę wrócić do ludzi, do życia. Mam ledwo 25 lat. Powinnam brać, chłonąć wszystko co tylko stanie na mojej drodze, czerpać garściami... Tylko co zrobić, jeśli potrzeba macierzyństwa jest tak silna? Dlatego dam sobie rok, może półtora. Zrobię przerwę. ALE póki co jednak wierzę, że się uda!!! 

W piątek jadę na 15.00 do ośrodka (O) na kroplówkę 10mg. Podobno jej podanie może trwać nawet około 3h. Chyba wezmę jakąś książkę do czytania, bo co ja tam będę tyle robić? W sobotę 28.03 jadę po moje dwie kruszynki. Cieszę się bardzo! Już nie mogę się doczekać :) Jutro (śr) jeszcze odwiedzę bioenergoterapeutę. Niech mnie naładuje dobrą energią, poprawi polaryzację i "przygotuje" jak najlepsze miejsce dla moich maleństw na najbliższe 9 m-cy. 

Z leków to dalej jestem na plastrach i estrofemie 2x1. Od dziś doszedł lutinus 2x2 i duphaston 1x3. Encortonu nie będzie jeśli przetaczamy immunoglobuliny, a skoro wcześniej nie pomógł, to może tak się uda.


A poza tym znów miałam sen. Piękny sen. Realny. Czekam tylko kiedy stanie się moja rzeczywistością. Zaczęło się od porodówki w szpitalu raczej mało przyjaznym. Leżałam na łóżku a wszytko w około było w zimnym odcieniu zielonego. Parłam krótko, może trzy razy i na świat przyszedł nasz ukochany synek. Nie bolało. Czułam ucisk, nacisk na szyjkę i rozwieranie, ale nie był to oszałamiający ból. Zapłakał, ale go nie widziałam. Widziałam za to rodzące się łożysko, pielęgniarki tnące pępowinę i kogoś kto miał mnie zszywać. Nie było w tym śnie strachu czy innych negatywnych uczyć. Jedynie warunki szpitala pozostawiały wiele do życzenia. Po wszystkim kazano mi odpocząć. Oczywiście nie chciałam odpoczywać. Chciałam zobaczyć moje ukochane dziecko. Mówiłam położnym, że muszę go mieć przy sobie, że tyle o niego walczyłam, że nie chcę leżeć, chcę moje dziecko. Płakałam jak nie wiem. W końcu przeniosły moje łóżko do swojej dyżurki i przyniosły mi małego. Był golusieńki, płakał i takiego położyły mi na piersi. Spojrzał na mnie dużymi oczkami i się uspokoił. Zauważyłam, że miał coś na lewym oczku, ale może od porodu. Usnął, a ja głaskałam jego nagie plecki i tylko nasłuchiwałam bicia jego serduszka. Serce biło mu jak dzwon, a skóra była miękka i niesamowicie delikatna, cieniutka. Wiedziałam, że będzie Tymoteusz. Mąż siedział z nami w sali, ale to był mój czas z naszym dzieckiem. 

Obudziłam się i do tej pory pamiętam miękkość skóry i bicie serca mego dziecka. Jak mogłabym zrezygnować, poddać się i nie walczyć o ten cud? Nie umiem tak. Na szczęście tak nie potrafię.

Czekam na Was moje dzieci <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Napisz co myślisz